Odpuszczają tylko mięczaki? A może stają na podium?

Dziś bardziej osobista wersja poprzedniego artykułu na temat odpuszczania. Opowiem o tym, jak wyglądała moja droga po olimpijski medal, o chwilach radości, ale też o chwilach pełnych smutku i łez. To najpiękniejsza lekcja odpuszczania, jaką mogłam odebrać. Mam nadzieję, że Ci się przysłuży.

Posłuchaj jako podcast w wersji audio:

Dla odświeżenia pamięci ponownie odczaruję słowo „odpuszczać”, które wielu osobom kojarzy się w negatywny sposób lub jest po prostu źle rozumiane. Ktoś, kto odpuszcza jest uważany za tchórza, mięczaka i słabego. Szczególnie, gdy jest się sportowcem takie słowo w ogóle nie wchodzi w grę. W sporcie nie ma przecież żadnego odpuszczania, tylko walka do końca.

A jeśli podzielę się z Tobą czymś, co odkryłam właśnie jako sportowiec? Co jeśli powiem, że odpuszczanie może mieć też inny wymiar? Bardziej duchowy i uwalniający i wcale nie wiąże się z rezygnacją ze swoich marzeń?

Rezygnacja jest pasywna, jest odejściem od duchowości, biernością i poczuciem braku mocy.

Natomiast duchowe odpuszczanie to poddanie się biegowi życia, zaufanie do tego, co przychodzi. Jest to kreatywny wewnętrzny proces, który napełnia nas mocą do działania.

Dogłębne odpuszczanie nierozerwalnie związane jest z akceptacją tego, co staje na naszej drodze. Polega na poddaniu się temu co przynosi życie, zaufaniu i wierze, które wręcz przybliżają nas do obranego celu.

Najłatwiej będzie przedstawić Wam to na przykładzie, a w zasadzie na dwóch historiach, których doświadczyłam. W moim życiu i w mojej karierze sportowej były dwa zwrotne momenty, które zmieniły totalnie wszystko. Dogłębnie nauczyły mnie odpuszczania i poddania się biegowi życia. Po prostu nie było innego wyjścia. Były one piękną i wartościową lekcją i ukształtowały to, kim jestem dzisiaj.

Pierwszą z nich jest historia zdobycia medalu olimpijskiego.

Kiedy na rok przed igrzyskami olimpijskimi zdobyłam kwalifikację olimpijską, wszystko wydawało się bardzo proste. Miałam przed sobą rok treningu ze spokojną głową, ponieważ „bilet” do Rio już miałam. Wydawało się, że wystarczy robić tylko to, co potrafię. Powtarzać schemat, który powielałam przez lata i przygotować się jak najlepiej do najważniejszej imprezy sportowej. Prościzna, znam to, nic nowego, żadna filozofia. Trenuję, przygotowuję się i jadę walczyć o medal.

Moja pewność siebie nie trwała jednak długo. W styczniu, na 8 miesięcy przed igrzyskami olimpijskimi w Rio doznałam kontuzji rozcięgien podeszwowych. Wtedy jeszcze nie wydawało mi się to czymś strasznym. Myślałam, że zaraz zaleczę kontuzję, wrócę do sportu i wszystko będzie dobrze. Ale kiedy kontuzja się przeciągała pierwszy miesiąc, drugi miesiąc, trzeci miesiąc, czułam się fatalnie. Wszyscy moi znajomi, koleżanki, koledzy z kadry, wszyscy trenerzy jeździli na zawody. Jeździli po to, żeby zdobywać kolejne kwalifikacje olimpijskie, a ja zostałam w internacie i nie miałam pojęcia co mam ze sobą zrobić. Moje największe marzenie, które miałam w swojej głowie od czasów przedszkola, oddalało się ode mnie coraz bardziej, a ja nie miałam narzędzi, ani wiedzy, ani umiejętności jak sobie z tym wszystkim poradzić.

To był dla mnie najmroczniejszy czas kariery sportowej, ponieważ miałam bardzo silne dołki depresyjne. Były dni, kiedy cały czas płakałam z niemocy, że nie mogę przyśpieszyć tego całego procesu. Widziałam wyniki z zawodów, gdzie moje koleżanki i koledzy startowali, gdzie cały świat trenował i przygotowywał się do igrzysk w Rio, a ja nie mogłam tego robić…

Po 3 miesiącach kontuzji poszłam swoją ścieżką. Miałam swoją Panią psycholog i narzeczonego, który bardzo mnie we wszystkim wspierał. Zebrałam ekipę fizjoterapeutów i trenerów przygotowania motorycznego, którzy pomogli mi ułożyć nowy trening w kontuzji. To wszystko bardzo podniosło mnie na duchu, ale cały czas nie dało mi wewnętrznego spokoju.

W maju, po 5 miesiącach kontuzji, przeszłam zabieg operacyjny i chodziłam o kulach. To był moment, kiedy czułam największy stres, bo nie wiedziałam, czy zdążę przygotować się do sierpnia. W zasadzie to już nawet nie wiedziałam, czy
chcę startować na igrzyskach… Kiedyś marzyłam o medalach olimpijskich, marzyłam o tym, żeby tam pojechać i zaprezentować jak najlepszą formę. Ale w tamtej sytuacji, kiedy myślałam o igrzyskach i wiedziałam, że nie jestem na nie gotowa, nie chciałam już na nie jechać. Stwierdziłam, że nie chcę zaprezentować niczego. To bardzo mocno ściągało mnie w dół i nie pozwalało w ogóle ruszyć z
miejsca. Ciągły stres, który mi towarzyszył, ciągła presja, którą sobie narzucałam i ta niemożność kontrolowania sytuacji, w której byłam. Po prostu życie i moje zdrowie robiły ze mną co chciały.

Ale potem, w największym dołku, po tych wszystkich trudach, przez które przeszłam, nagle zaczęła się dziać magia. Poznałam niesamowitego człowieka, mojego trenera mentalnego, duchowego, niezwykłego przyjaciela i osobę, która otworzyła mi oczy na zupełnie inny świat. To jak się poznaliśmy zasługuje na osobny artykuł, ale musicie mi uwierzyć, że działy się niezwykłe rzeczy, które
splotły ze sobą nasze ścieżki. To nie mógł być przypadek. Waldek (bo tak ma na imię) zupełnie bezinteresownie pomógł mi wyjść z mojego najgłębszego dołka. Najśmieszniejsze jest to, że z Waldkiem poznaliśmy się, a w zasadzie widzieliśmy się, na tym samym wydarzeniu, ale nie zdążyliśmy się tam poznać. Niedługo potem dostałam od niego wiadomość. Był czerwiec, zaraz po operacji, 2 miesiące przed występem na Igrzyskach Olimpijskich, gdy Waldek do mnie napisał. Byłam w tym czasie na zgrupowaniu (Waldek na co dzień mieszka w Niemczech). W treści wiadomość zapytał mnie, czy coś się dzieje w moim życiu. Nie wiem dlaczego zaczęłam mu opowiadać o całej mojej historii, o kontuzji, o tym jak bardzo mi z tym wszystkim źle. Waldek odpowiedział tylko „OK, to ja Ci pomogę”.

Nieznajomy mężczyzna proponuje mi pomoc, ja tę pomoc przyjmuję. Widzieliśmy się raz w życiu, ale się nie poznaliśmy. Pracowaliśmy online prawie codziennie przez 2 miesiące przed igrzyskami. I zaczęła się dziać magia, bo Waldek wiedział jak do mnie dotrzeć. Rozpoczęliśmy tak niezwykle głęboki, duchowy proces, że w 2 miesiące zrobiliśmy coś, co wielu ludziom nie udaje się zrobić przez lata. Ale ja tak bardzo chciałam, tak bardzo wpuściłam wszystko do serca, że ten proces poszedł błyskawicznie.

Zmieniłam swój sposób myślenia i postrzegania. Stwierdziłam, że zrobię wszystko jak najlepiej potrafię, żeby wykorzystać swoją szansę. I odpuściłam. Odpuściłam pogoń za medalem, wynikiem, celami. Zaufałam, że wszystko jest dokładnie tak, jak ma być i zaakceptowałam to, na co nie miałam wpływu.

I co się stało?

Energia, którą wcześniej trwoniłam na walkę, została przekierowana na działanie. Skupiłam się na tym, co ważne. Na tym, na co miałam realny wpływ. Odpuściłam to, co mnie ograniczało. Poddałam się temu, co stawia przede mną życie, ale nie poddałam się jako sportowiec. Konsekwentnie szlifowałam swoje umiejętności, akceptując nieoczekiwaną zmianę planu.

Chyba nie muszę mówić, co się potem wydarzyło?

Kiedy startowałam na igrzyskach, miałam niesamowity stan flow, całkowite połączenie ze swoją wewnętrzną mocą. To było tak fantastyczne doznanie, że zapamiętam je w moim sercu na zawsze. Po prostu działy się tam cuda. Od samego początku wszystko działo się tak, jakby zawody były ustawione pode mnie. Miałam z tego niesamowity fun i niesamowitą radość. W ogóle nie zwracałam uwagi na swoje wyniki, na swoje czasy, na miejsca, które zajmuję. Skoncentrowałam się tylko i wyłącznie na sobie, na działaniu, na przepływie energii, na tym, co mam do zrobienia i na tym, co potrafię.

Bo zobacz, gdybym skupiła się na tabelkach, na wynikach, na czasach, to  energię przekierować do wewnątrz, trwoniłabym ją na zewnątrz. Jeżeli chcę zrobić coś, co najlepiej potrafię, jeżeli chcę dać z siebie wszystko, to ta wiedza nie jest mi potrzebna. Bez tej wiedzy i z tą wiedzą dam z siebie wszystko. Więc, po co zawracać sobie głowę czymś, co w tym momencie nie jest potrzebne? I to właśnie zrobiłam. Skupiłam się na działaniu, na sobie, na swoich umiejętnościach, na swojej wewnętrznej mocy i zdobyłam olimpijski medal.

Dziś jak patrzę na to wydarzenie z szerszej perspektywy to widzę, że kontuzja, która kiedyś wydawała mi się tragedią i powodowała stany depresyjne, okazała się dla mnie drogą po olimpijski medal. Mogłabym być świetnie przygotowana fizycznie, ale bez tego mentalu, który wtedy miałam, być może nigdy nie osiągnęłabym tego sukcesu. Kontuzja sprawiła, że zaczęłam trenować to, w czym
miałam braki. Nie tylko ciało, ale też sferę mentalną i sferę duchową.

Ta historia pokazała mi też, że bardzo często widzimy tylko mały fragment naszej rzeczywistości. Czasem wydaje nam się, że coś, co się wydarza jest złe, a potem okazuje się, że było dla nas jedną z wielu możliwych dróg, która doprowadziła nas do celu. Dlatego czasem nie warto się upierać, że wszystko musi być po naszemu. Warto natomiast zaufać czasem życiu i uwierzyć, że to, co nam
przynosi jest dla nas najlepszą z możliwych dróg. Nie miałam prawa po półrocznej kontuzji zdobyć medalu olimpijskiego, a jednak odpuściłam, zaufałam, odkryłam wewnętrzną moc i zrobiłam wszystko to, co najlepiej potrafię. Bez oczekiwań i bez wymagań. Liczyła się po prostu radość z procesu.

Druga historia nie brzmi już tak magicznie.

Wyobraźcie sobie młodą 25 letnią dziewczynę, która właśnie spełniła swoje największe marzenie, na które pracowała większość swojego dzieciństwa, cały nastoletni wiek i całe studia. Odkrywa swoją wewnętrzną moc, dokonuje rzeczy niemożliwej, czuje się niesamowicie szczęśliwa, spełniona i nagle… dopada ją wypalenie.

Do tego dochodzi medialny szum, zmęczenie, oczekiwanie kolejnych wyników. Ta dziewczyna obiera sobie kolejny cel, który jak się okazuje wcale nie jest jej. Jej relacje z trenerami się psują, ponieważ zmieniła się jako człowiek i ma już inne potrzeby. Czuje się niezrozumiana i niewysłuchana. I tak sport staje się jednym wielkim koszmarem. Codzienna walka o wyjście na trening i ta presja, żeby nieustannie potwierdzać swoją wartość.

Czułam wtedy niesamowitą frustrację, dlatego że jeszcze przed chwilą stałam na podium. Wydawało mi się, że osiągnęłam mentalne szczyty, że osiągnęłam niesamowity duchowy wgląd, a potem spotkało mnie wypalenie. Ta frustracja była tak olbrzymia, ta niemoc była tak wielka, że cały czas obwiniałam się za to, jak z tak wielkiej góry mogłam spaść na samo dno. Starałam się wkładać w każdy trening tyle samo zapału, co wcześniej, ale bez działającej głowy, ciało nigdy nie pójdzie do przodu. Dlatego pomimo fizycznego przygotowania ciągle paliłam się psychicznie i nie wiedziałam dlaczego i skąd to się bierze. Odchodziłam od sportu i wracałam, robiłam przerwy, leczyłam kontuzje i znowu wracałam. I tak ta szarpanina trwała 3 lata.

Nikt z ludzi, z którymi pracowałam nie rozumiał moich dołków depresyjnych, mojego stresu i strachu. Ale cały czas w tym tkwiłam, bo sport był czymś, co znałam od zawsze i w czym zawsze dobrze się czułam. Coś co towarzyszyło mi od dziecka, od najmłodszych lat. Moje największe marzenie i moja pasja, ale to nie było już to. Nie potrafiłam wrócić do tego, co miałam. Zrozumiałam, że popełniłam pewien błąd. Zrozumiałam, że po igrzyskach nie dałam sobie prawa odpoczynku. Że weszłam w dalszą pogoń za kolejnymi medalami i sukcesami, na które w ogóle nie byłam gotowa, które w ogóle nie były moim celem. Jedyne o czym marzyłam to odpocząć po tylu latach ambitnego dążenia do tego, co chciałam osiągnąć.

Wtedy też zdałam sobie sprawę, że żaden sukces nie jest w stanie dać trwałego szczęścia. Że chwilowa radość to ulotna emocja tak samo jak smutek, złość, czy strach. Emocje mają to do siebie, że szybko znikają. Zrozumiałam, że prawdziwe szczęście kryje się w codzienności, w tym co robimy na co dzień, z czym się dobrze czujemy, w naszej drodze do celu.

I tak, po 3 latach, po jednej z moich podróży (o tym więcej innym razem) i po pewnym głębokim wglądzie w siebie, w końcu zrozumiałam, że idę nie tą drogą. Że nie idę tam gdzie chcę, że nie idę po swoje marzenia i cele. W końcu zebrałam się na odwagę, żeby odejść od sportu. I miałam to zrobić 3 lata wcześniej. Miałam dać sobie przerwę, ale tego nie zrobiłam. 3 lata szarpałam się ze sobą, aż w końcu w kolejnym roku olimpijskim (który jednak nie był rokiem olimpijskim przez pandemię) zdecydowałam się odejść. Zrezygnowałam z walki o kolejną kwalifikację i naprawdę odżyłam.

Odżyłam i po roku, czego się nie spodziewałam, wróciłam do sportu. Ale to nie jest o moim powrocie do sportu, ale o tym, żeby podążyć za tym co się czuje. Ja wtedy tego sportu nie czułam i wiedziałam, że aby czerpać jeszcze jakąkolwiek radość z trenowania, potrzebuję odpocząć. I odpoczęłam, wróciłam i wiem, że dzisiaj, nawet po powrocie do sportu, nawet teraz, kiedy zamierzam starać się o kolejną kwalifikację olimpijską, robię to już z zupełnie innego poziomu. Nie boję się dziś do tego przyznać. 6 lat temu jechałam na igrzyska po to, aby spełnić swoje marzenie z dzieciństwa. Dziś realizuję siebie poprzez sport. Lubię ten styl życia. Mam z tego frajdę, ale wiem też, że kariera sportowa nie jest wieczna i pogodziłam się z tym. Chcę zatańczyć swój ostatni taniec w zgodzie ze sobą i
przełamywać swoje bariery dla siebie. Jeśli zaowocuje to kolejnymi medalami, będę niezwykle dumna. Ale medale nie definiują mnie już jako człowieka.

Ta druga historia poniekąd cały czas trwa. Odpuściłam w niej wiele rzeczy. Odpuściłam sport, kiedy go nie czułam. Odpuściłam walkę z osobami, które mnie nie rozumiały. Odpuściłam chęć posiadania swojej racji. Zrozumiałam, że ja nie muszę mieć racji. Albo inaczej, nie muszę udowodniać nikomu swojej racji. Daję innym prawo myśleć co chcą, robić co chcą, a ja daję sobie prawo podążać swoją
własną ścieżką. Uczę się wybaczania i akceptacji wobec innych osób. Ale uczę się też wybaczania samej sobie, bo popełniłam kilka błędów, których cofnąć już nie mogę.

Podsumowując te dwie historie, 

chciałam Cię gorąco zachęcić do tego, żebyś odpuściła i wyrzuciła ze swojego życia wszystko to, na co nie masz wpływu. Wszelkie oczekiwania wobec siebie i innych, toksyczne relacje, które ciągną cię w dół, trzy największe stresory współczesnej kobiety: nieosiągalny perfekcjonizm, nieustającą kontrolę i niepotrzebną presję oraz wszystkie nieistotne rzeczy. Pamiętaj, że odpuszczanie to też wybaczanie. Dlatego wybaczaj innym, ale przede wszystkim wybaczaj sobie. Do tych wszystkich punktów wrócę jeszcze nie jeden raz.

Zapamiętaj. Odpuszczanie ma uzdrawiającą moc. Gdy odpuścisz to, co Ci nie służy i popłyniesz z prądem życia na Twojej drodze pojawią się rozwiązania, których wcześniej nie dostrzegałaś.

W tym miejscu może pojawić się jeszcze jedno nurtujące pytanie: Czy jeżeli wszystko odpuszczę, to znaczy, że nie będę miała już wpływu na swoje życie? Za każdym razem, kiedy mówię o odpuszczaniu, to chyba najbardziej wszystkich zastawia. „Ale jak to? To znaczy, że ja nie mam żadnej sprawczości nad swoim życiem?!”

Odpowiadając na to pytanie chcę wrócić do mojej historii. Odpuszczanie nie znaczy brak sprawczości na życiem. Odpuszczanie, to przypięcie się do wewnętrznej mocy. Jeśli zaakceptowałam moją kontuzję, poddałam się temu, co przyniosło mi życie, to nie znaczy, że poddałam się jako sportowiec. Jako sportowiec wykonywałam swoje zadanie i robiłam to, co byłam w stanie zrobić. Mało tego, kreowałam swoje życie swoimi myślami, swoją pasją i swoimi marzeniami, z pełną akceptacją i zrozumieniem.

Pamiętaj, że czasem w życiu coś nas zatrzymuje i czasem sprawdza, czy to co robisz jest Twoje. Jeżeli jest Twoje to super. Jeżeli nie jest Twoje, to zastanów się, czy chcesz dalej to robić. Jeżeli nie, odpuść to. Ale jeżeli jest Twoje, to być może życie wskazuje Ci lepszą drogę. Nigdy nie wiemy, co czeka na nas za zakrętem. Dlatego czasem nie możemy zrobić dla siebie nic lepszego niż po prostu zaufać, odpuścić i popłynąć z prądem życia.

Dlatego powiem na koniec to magiczne hasełko: „Odpuść dziewczyno! Odpuść, ale nie rezygnuj, zaufaj życiu i płyń z jego prądem.”

Udostępnij artykuł:

Facebook
LinkedIn
WhatsApp