Wielkie marzenia.
Moja historia zaczęła się… w przedszkolu. W czasie trwania Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Nagano pani przedszkolanka kazała nam narysować obrazek przedstawiający dowolną dyscyplinę sportową – narysowałam wtedy parę łyżwiarzy figurowych. Kiedy wróciłam z moją pracą do domu, zapytałam tatę: czym są Igrzyska Olimpijskie? Tata jako sportowiec i trener lekkoatletyki z chęcią opowiedział mi o największej imprezie sportowej na świecie. A ja stwierdziłam niemalże od razu: OK, w takim razie kiedyś tam pojadę.
Nie mogłam wiedzieć czy tak się stanie, mogłam jedynie mieć wielkie marzenia i pielęgnować je w swoim sercu. Jako dziecko byłam bardzo ambitna. Dobrze się uczyłam, trenowałam pływanie i lekkoatletykę. Odnosiłam sukcesy na mistrzostwach polski, zarówno w biegach, jak i pływaniu. Lubiłam sportowy styl życia, ale jednocześnie każdy start kosztował mnie bardzo dużo stresu. Nie do końca jeszcze wtedy wiedziałam czy ja tak naprawdę się do tego nadaję – lubiłam treningi i wysiłek fizyczny, ale rywalizacja kosztowała mnie bardzo dużo nerwów, niejednokrotnie wymiotowałam przed zawodami…
Opuszczenie rodzinnego domu.
W wieku 14 lat razem z rodzicami podjęłam decyzję o wyjeździe z rodzinnego domu do internatu, gdzie zaczęłam uprawiać pięciobój nowoczesny. Zostawiłam w domu nie tylko rodziców, ale również trójkę młodszego rodzeństwa – najmłodszy brat miał zaledwie pół roku. Nigdy razem nie mieszkaliśmy, bo w domu bywałam weekendami, co 1,5 miesiąca.
Tęskniłam bardzo za rodzicami i przyjaciółmi. Mimo wszystko wrócić nie chciałam. Wiedziałam, że to moja szansa, żeby kiedyś pojechać na Igrzyska Olimpijskie. Zaciskałam zęby i codziennie o 6 rano wskakiwałam do wody, następnie była szkoła, potem kolejne dwa treningi, nauka i sen. W tym rytmie skończyłam liceum, zdobywając w tym czasie medale mistrzostw Polski, Europy i Świata.
Pierwsze przeszkody.
Nadszedł trudny okres mojego sportowego życia, pojawiły się kontuzje. Przeszłam pierwszą operację kolana. Kiedy wróciłam po przerwie do treningu dostałam szansę, aby walczyć o Igrzyska Olimpijskie w Londynie. Cieszyłam się bardzo, ale gdzieś w środku czułam się niegotowa. W przerwie świątecznej wpadłam na nieodpowiedzialny pomysł, żeby pojechać na narty i… zerwałam więzadło krzyżowe. Z jednej strony czułam ogromną rozpacz: Kolejna operacja? Przerwa? Nie dam rady!
Ale z drugiej strony… poczułam olbrzymią ULGĘ. Tak, ulgę! Ja, sportowiec marzący o Igrzyskach Olimpijskich poczułam ulgę, że nie dam rady na nie pojechać. To odkrycie było tak zaskakujące, że zapoczątkowało u mnie przygodę z podróżą w głąb siebie i odkrywaniem mojego prawdziwego JA.
Niezwykła droga po olimpijski medal.
Kiedy wróciłam do treningu po drugiej operacji i długiej rehabilitacji, cały czas czułam się źle. Nie miałam siły i nie umiałam wejść na dawny poziom sportowy. Wtedy zainteresowałam się moim zdrowiem. Zmieniłam swój sposób odżywiania i wyniki szybko poszybowały w górę. Niedługo potem przeszłam na dietę roślinną. Kolejny sezon był najlepszym sezonem w moim życiu. Wbiłam się nagle do światowej czołówki i nie schodziłam z podium pucharów świata. Bariera została przełamana. Wkrótce potem zdobyłam kwalifikacje na Igrzyska Olimpijskie do Rio de Janeiro – moje marzenie miało się spełnić.
Radość z kwalifikacji nie trwała długo. Na osiem miesięcy przed Igrzyskami doznałam kontuzji rozcięgien podeszwowych. Gdy kontuzja nie odpuszczała, rozsypałam się psychicznie. Nie miałam żadnego planu B. Cała moja grupa wyjeżdżała na zgrupowania i zawody, a ja siedziałam w internacie, czując się zapomniana i porzucona. Ciągły stres towarzyszył mi codziennie, wpadałam w stany depresyjne, czułam, że powoli się poddaję. To był bardzo mroczny czas. Dzięki mojej pani psycholog stworzyliśmy grupę wsparcia. Mój, obecnie już mąż, zatroszczył się o zorganizowanie treningu zastępczego. Miałam przy sobie grono osób, dzięki którym widziałam światełko w tunelu.
Trzy miesiące przed Igrzyskami przeszłam zabieg operacyjny i chodziłam o kulach. Czas pędził nieubłaganie, a stres narastał. Kilka tygodni później wróciłam do spokojnego treningu, a na mojej drodze niespodziewanie pojawił się Waldek – mój mentor, przyjaciel i fantastyczna osoba. Niezwykły sposób w jaki nasze drogi się skrzyżowały nie mógł być dziełem przypadku – tak po po prostu miało być. Waldek odmienił moje spojrzenie na sport i życie. Obudził we mnie moc, jakiej nigdy nie miałam. Nasze rozmowy dotykały głębokiego, duchowego świata. Dzięki Waldkowi zrozumiałam, że w każdym z nas drzemie potencjał, który możemy aktywować naszym podejściem, myślami i wyobrażeniami. Mimo, że jeszcze 3 miesiące wcześniej kontuzja nie dawała szans na start w największej imprezie sportowej, o jakiej marzyłam od dziecka, dokonała się rzecz niemożliwa.
Nie tylko wystartowałam na igrzyskach, ale stanęłam na upragnionym podium! Start na Igrzyskach Olimpijskich w Rio był najbardziej głębokim i magicznym przeżyciem w mojej karierze sportowej, ale też w całym życiu. Byłam w swoim wewnętrznym świecie, skoncentrowana tylko i wyłącznie na sobie. Nie widziałam nic dookoła, nic mnie nie interesowało. Nie liczyła się rywalizacja, nie było nerwów. Liczyła się tylko radość ze startu i koncentracja na zadaniu. To był właśnie legendarny stan flow.
Wróciłam z Igrzysk z brązowym medalem. Dokonałam niemożliwego. Spełniłam swoje marzenie z dzieciństwa. Poczułam radość, ulgę i spełnienie.
Największa próba.
Na tym historia mogłaby się zakończyć, ale życie miało dla mnie inny plan. Po Igrzyskach zaczął się medialny szum. Byłam zmęczona całym sezonem i marzyłam o odpoczynku. Czułam się kompletna i spełniona, jednakże bardzo szybko usłyszałam:
Zdobyć medal olimpijski to sukces, ale drugi medal sprawi, że zapiszesz się na kartach historii.
Wtedy coś we mnie pękło…byłam wściekła. Dopiero osiągnęłam swój życiowy sukces i oczekują ode mnie kolejnego?! Presja dźwignięcia olimpijskiego medalu i udowadnianie swojej wartości przerosły mnie. Moje relacje z trenerami bardzo się pogorszyły przez kontuzję, zaczęłam się źle czuć w dawnym środowisku. Starty stały się olbrzymim stresem. Płakałam przed treningami. Byłam sfrustrowana, że ze szczytu upadam na dno. Przecież jestem taką świadomą osobą! Co się ze mną dzieje? Pojawiły się problemy z hormonami, stany depresyjne i trauma. Wypaliłam się. Pierwszy raz od dziecka nie chciałam już trenować. Szarpałam się sama ze sobą.
Pomimo poczucia utknięcia nie przestawałam nad sobą pracować. Rozwijałam samoświadomość i uczyłam się rozumieć siebie i swoje zachowania. To pozwoliło mi się pozbierać. Zdążyłam jeszcze powalczyć o kolejną kwalifikację olimpijską. Otarłam się o nią, ale zabrakło mi jednego miejsca.
Wyjechałam w coroczną podróż. Tym razem była to Amazonia. Pobyt w jednym z najbardziej harmonijnych miejsc na świecie pozwolił mi zdystansować się od problemów. Po powrocie do Polski zebrałam się na odwagę by powiedzieć dość. Odpuściłam dalszą walkę o Igrzyska. Zrezygnowałam ze współpracy ze sponsorami, odeszłam z klubu.
Wewnętrzne uwolnienie.
Wtedy zaczęła się dziać magia. Kiedy odpuściłam, ale tak TOTALNIE, dopiero w tym stanie odpuszczenia, zaczęłam znajdować radość, a nawet wróciłam do treningów. Na własnych zasadach.
Co tak naprawdę się wydarzyło? Dzisiaj wiem, że uwolnienie się od presji otoczenia, ale również od presji wewnętrznej jest drogą do odnalezienia pełni szczęścia. Nie dadzą Ci tego żadne sukcesy, pieniądze, ani medale. To droga, którą musisz przejść wewnętrznie. Niezależnie czy pracujesz w korporacji, opiekujesz się dziećmi, czy działasz w biznesie. Większość z nas poddawana jest ciągle jakiejś presji, większość z nas również mówi sama do siebie: musisz | powinieneś bardziej | jeszcze tylko … i wtedy odpoczniesz… Guzik prawda! Nie odpoczniesz nigdy, kiedy nie przestawisz w głowie tego przełącznika. Gdybym wcześniej dała sobie prawo odpuścić, odpocząć, być może żadna przerwa nie byłaby konieczna. Ale dziś tym doświadczeniem mogę podzielić się z wami. Każdy sukces przemija, bardzo szybko. Nawet ten największy. Nie daj sobie wmówić, że duży sukces uczyni cię na zawsze człowiekiem szczęśliwym. Radość przemija, tak samo jak smutek. Gdy tracisz największy cel, pojawia się pustka i przerażenie, wielu sportowców po osiągnięciu dużego sukcesu sportowego zaczyna chorować na… depresję.
Ważne, aby nauczyć się czerpać radość z małych rzeczy, z samego faktu podążania obraną drogą, a nie tylko z osiągnięcia wyznaczonych celów. Życie polega na doświadczaniu zarówno przyjemnych, jak i trudnych momentów i to stanowi o jego pełni.
Ja nauczyłam się osiągać ten stan, wiele lat pracując z psychologami, mentorami duchowymi i wykonując świadomą pracę sama ze sobą. Dzisiaj dzielę się z Tobą najważniejszą nauką, którą dotkliwie odebrałam. Mimo wszystko czuję się szczęśliwa i wiem, że to wszystko miało głęboki sens. Jak nigdy wcześniej potrafię doceniać to, jaką drogę wyznacza mi życie i jakich ludzi na niej stawia.
Jak wytłumaczysz to, że przez kontuzję miałam braki w fizycznym przygotowaniu do startu, ale czułam się świetnie przygotowana mentalnie i duchowo, co z kolei pozwoliło mi osiągnąć moje marzenie?
Gdyby nie kontuzja nigdy nie osiągnęłabym tego stanu. Coś, co początkowo było moją porażką, stało się moją szansą. Ale skąd mogłam to wiedzieć? Ja nie wiedziałam, ale życie wskazało mi drogę.
Jeżeli coś się w życiu sypie, a plany legną w gruzach, to w głębi serca wiem, że tak często zaczyna się lepsza dla mnie droga. Mimo że początkowo wcale tak nie wygląda!
Zapraszam Cię do mojego świata, w którym:
- dasz się ponieść życiu i weźmiesz je takim, jakim jest, nadając mu sens,
- odpuścisz kontrolę i wszelką presję (szczególnie tą wewnętrzną),
- nauczysz się cieszyć z tego, co masz i drogą do celu,
- zaakceptujesz swoją wrażliwość,
- odkryjesz, że świat jest mimo wszystko bezpiecznym miejscem...
… i to dopiero będzie niezły rollercoaster i jazda bez trzymanki!